Pewnie poniższy obrazek rzucił Wam się już kiedyś w oczy... śmiałam się z niego. Kiedyś. Prawda jest taka, że nawet kieliszka podnieść do ust się nie ma ochoty kiedy Ona nadchodzi...
Wydaje mi się, że istnieje przekonanie, że depresja puka do drzwi i wchodzi, z dnia na dzień, po prostu... a bywa tak, że tylko zagląda przez okno, przysiada na parapecie, potem nieco odsuwa firankę, macha nogami nad ziemią, dopiero potem cicho zeskakuje i siedzi w kącie. Pierwszego dnia zostawia jakiś drobiazg, drugiego w kącie zostają jej kapcie, po tygodniu zagarnia półkę w łazience... wszystko dzieje się powoli, oswajamy się z małymi zmianami. Nie ma wielkiego bum i nagle jest - depresja.
Jesteś przekonana czy przekonany, że Ciebie nie dotknie?
Cóż... chyba większość tak ma.
Długo zastanawiałam się, czy publikować ten wpis... ale zgrało się to z akcją w tv, więc i ja się otworzę przed Wami...
Byłam duszą towarzystwa, potrafiłam dogadać się z każdym (jeśli chciałam), umiałam załatwić wszystko, jeśli coś wydawało się niemożliwe dla mnie był to kopniak do działania. W piątek po zajęciach przechodząc koło dworca kupowałam bilet nad morze i jechałam całą noc tylko po to by wypić kawę na plaży w Sopocie! Wracałam o 6.00 rano w poniedziałek i biegłam na zajęcia. Tak wyglądało moje życie. Nie było w nim miejsca na depresję.
Wypadek wywrócił moje życie do góry nogami, ale żeby depresja?! Nie, po prostu musiałam zmienić wszystkie życiowe plany, poszukać nowych celów, nowych rozwiązań by radzić sobie z codziennością. Pestka.
Tak mi się wydawało... minęły dwa lata. Kto by po dwóch latach jeszcze cokolwiek pamiętał...
Ale w końcu nadszedł ten dzień, kiedy próba zwleczenia tyłka z łóżka okazała się zbyt dużym wysiłkiem. Wiem, jak to brzmi, ale uwierzcie, samo myślenie o tym, że mam wstać i zrobić sobie kawę, sprawiało mi fizyczny ból. Nie robiłam NIC. Do jakiegokolwiek wysiłku zmuszałam się około południa, na obiad jedliśmy byle co i tylko przygotowanie posiłku dla męża było moją aktywnością. Sama ze sobą nie umiałam wytrzymać. Telewizor "gadał" do mnie cały dzień - tylko dlatego, że cisza była nie do wytrzymania - ale ja i tak gapiłam się w ścianę.
Jeśli ktoś tego nie przeżył to nie uwierzy, że ktokolwiek może się doprowadzić do takiego stanu. Nawet boję się myśleć ile to trwało zanim zebrałam się w sobie, żeby coś z tym zrobić...
Zaczęłam tworzyć miliony list, zapisywałam takie czynności jak robienie kawy, mycie zębów czy włosów, a wszystko tylko po to by listy były długie i żeby szybko coś z nich wykreślić. To dawało mi złudne poczucie, że cokolwiek robię.
Z czasem listy były coraz dłuższe, coraz konkretniejsze, zmuszałam się do normalnego funkcjonowania. Wykryto u mnie chorobę, która dodatkowo mnie osłabiała, więc przyjmowanie leków pewnie nieco mi pomogło. Zaczęłam funkcjonować, czasem nawet wychodzić z domu, choć nadal unikałam ludzi. Ale już powoli odgruzowywałam mieszkanie, doprowadzałam się do stanu, w którym listonosz nie padał na zawał, gdy otwierałam mu drzwi. Bo zaczęłam otwierać...
Chcę powiedzieć, że do psychologa zgłosiłam się dopiero po 8 miesiącach od tego najgorszego etapu. Późno, ale cieszę się, że w końcu się na to zdobyłam, że przestałam sobie wmawiać, że poradzę sobie ze wszystkim sama! I że to nie wstyd sięgać po pomoc...
W przychodniach są specjaliści, można się do nich zgłosić za darmo. Nie są to może cotygodniowe wizyty, ale przynajmniej raz w miesiącu mamy możliwość się wygadać. Tak, na początku będzie dziwnie. Ok, cały czas będzie dziwnie. Ale będzie ktoś, kto wysłucha, spojrzy na wszystko z innej perspektywy, zada pytania, na które sobie odpowiemy i być może znajdziemy wyjście z sytuacji...
To nie jest wizyta na kozetce, grzebanie nam w głowach... to tylko ofiarowanie samemu sobie wyjścia z sytuacji - podczas takiej wizyty możesz popłakać, pokrzyczeć, pomyśleć...
Daj sobie pomóc. To najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za każde Twoje słowo...